Przyjaciel Myśliwego

Czym dla myśliwego jest pełnia księżyca nie trzeba wyjaśniać. Zwłaszcza późną jesienią, kiedy szybko zapadający zmierzch umożliwia wykorzystanie niepełnego jeszcze „miesiąca” do polowania na czarnego zwierza. Była druga połowa listopada, z każdym dniem powiększała się rozświetlona tarcza księżyca widoczna już przed zachodem słońca.

Uznałem, że właściwy czas nadszedł. Zrobiłem więc w łowisku niezbędne rozpoznanie. Stwierdziłem, że dziki po zapadnięciu zmroku żerują wędrując od dębu do dębu, a potem buchtują na łące w poszukiwaniu dżdżownic i pędraków. Postanowiłem spróbować szczęścia na ambonie ustawionej na granicy lasu i łąki. Za amboną rosło kilka owocujących dębów, a łąka nosiła ślady niedawnego buchtowania. Niedługo po zapadnięciu zmierzchu jestem na ambonie. Ładuję sztucer, sprawdzam podświetlenie lunety i ostrość widzenia lornetki. Namoknięta po ostatnich deszczach ambona nie skrzypi, wiatr od lasu w plecy. Jest dobrze, pozostaje cierpliwie czekać. Sięgam do kieszeni po „miętusa” i po raz któryś z kolei wracają wspomnienia kiedy to polując w młodości na lisa, w swojej bezsilności rzucałem z ambony „miętusami” w tnące się podczas huczki wycinki (plan był wykonany), które oczywiście nic sobie z tego nie robiły.

Wracam do rzeczywistości. Podnoszę lornetkę, lustruję daleką, poprzecinaną odwadniającymi rowami łąkę. Wzdłuż dalekiego rowu kilka ciemnych punktów. Gdybym nie znał dobrze tego łowiska wziął bym je z dziki ale wiedziałem, że to pozostałości po ściętych podczas melioracji olchach. Odkładam lornetkę i przez prawe okno ambony sprawdzam teren pod dębami, pusto. Księżyc jest coraz wyżej i już bez pomocy optyki był bym w stanie zauważyć ciemne sylwetki dzików. Wyjmuję telefon, sprawdzam godzinę, dochodzi 20-ta. Spokojnie, mówię do siebie w myślach, mamy dużo czasu. Zgodnie z umową Jasia wyprowadzi Grota, mogę spokojnie czekać.

Po dłuższej chwili ponownie przez lornetkę lustruję łąkę. Wyszły jelenie, dwa młode byczki na środku łąki pozorują turniej rycerski delikatnie trykając się porożem, a pod ścianą lasu żeruje łania z cielakiem. Zaczyna się coś dziać – mówię do siebie. Odkładam lornetkę i spoglądam do tyłu przez boczne okno ambony. Nie mam wątpliwości. Nie więcej jak 50 kroków od ambony żeruje dzik. Jego sylwetka wyraźnie odcina się od mokrych, połyskujących w świetle księżyca liści. Jest sam, wysunął się właśnie z sosnowego lasu i stojąc nieruchomo, wybiera coś spod warstwy liści. Dzika oceniam na wyrośniętego przelatka. Stoi na blat jak tarcza na strzelnicy. Ostrożnie sięgam po broń, jak najciszej zwalniam bezpiecznik, podświetlam lunetę. Dzik dalej stoi nieruchomo. Podnoszę sztucer i skręcam się na ławce w prawo, aż do bólu w stawach. Niewygodnie. Przez głowę przelatują szybkie myśli. Wiatr mam dobry, strzelać czy poczekać, aż wyjdzie trochę do przodu. A jak pójdzie skąd przyszedł? Nie mogę dać mu tej szansy. Łapię czarnucha w lunetę, napinam przyspiesznik, czerwony punkt na komorze.

Krótki błysk, połączony z hukiem strzału i cisza.

Dzika nie ma. Nie usłyszałem oddalającego się zwierza, nie zdołałem też zauważyć, czy ruszył do przodu, czy wrócił skąd przyszedł. W ogniu nie padł na pewno, bo go nie było. Opadają emocje. Spokojnie, mówię do siebie, przecież nawet z rozbitym sercem potrafi pokonać znaczną odległość, musi leżeć! Z ambony nie schodzę, chociaż nie palę to czekam na przysłowiową długość papierosa. Niech spokojnie zgaśnie, myślę. Po dłuższej chwili decyduję, już czas.

Schodzę z ambony i w świetle latarki oglądam zestrzał. Na dywanie dębowych liści wypatruję znaku, który wyrzuci z mojej głowy czającą się niepewność. Czyżby pudło? Niemożliwe, jednak na zestrzale farby nie widzę. Zaczynam poszukiwania choćby tych kilku rubinowych kropel, które
rozwieją moje obawy. Zataczam wokół zestrzału coraz większe koła, bez rezultatu. Robi się nerwowo, jestem zły na siebie. Może jednak należało poczekać, może strzeliłem za nisko. A sukces był na wyciągnięcie ręki, ręki z porcją ostatniego kęsa. Dochodzę do wniosku, że wyczerpałem swoje możliwości tropowca. Nie ma rady, tu jest potrzebny fachowiec.

Wracam do samochodu i po kilkunastu minutach otwieram kojec. Grot już wrócił z wieczornego spaceru. Trochę zdziwiony obwąchuje z wyraźnym podnieceniem moje buty. „Choć piesku, potrzebuję twojej pomocy” mówię zapinając obrożę. Wracamy do lasu. Zatrzymuję samochód w pobliżu ambony, biorę broń i podprowadzam psa na zestrzał. „Szukaj dzika, szukaj” powtarzam. Grot jest tak podkręcony, że nie mogę utrzymać go na smyczy. Odpinam więc karabińczyk i puszczam psa, który po kilku nerwowych zwrotach na zestrzale, znika w lesie.

Czekam w napięciu. Nagle szczeknął dwukrotnie i umilkł. Podjął trop – mówię do siebie. Czekam.

Wreszcie jest. Jest ta, tak miła dla ucha melodia. Głosi w miejscu, ciągle w podobnym tonie co wskazuje, że doszedł już zgasłego postrzałka. Ruszam w kierunku oszczekiwania. Jestem coraz bliżej i bliżej kiedy nagle pies milknie. Co jest, pytam sam siebie i spostrzegam psa, który wybiegł mi naprzeciw. „Gdzie jest dzik piesku, szukaj!” Grot zawraca i po chwili słyszę jak wyładowuje swoją pasję na naszej wspólnej zdobyczy.

Podchodzę do dzika, który strzelony na spóźnioną komorę po kilkuset metrach spisał testament. Jestem w dwójnasób zadowolony.
Po pierwsze – ze skutecznego strzału, a po drugie – z pracy psa, bez którego podniesienie postrzałka byłoby być może niemożliwe.

I za to ci Grotek dziękuję.

R.K.

Szczęście w nieszczęściu

Tegoroczne lato nie odpuszczało. Temperatury w granicach 35 stopni stały się normą. Rozgrzana, wysuszona niemiłosiernie ziemia i wszystko co na niej rosło z utęsknieniem czekało na deszcz.

Niedziela 13 września godz. 14.30. Mimo lejącego się z nieba żaru muszę wyjść z psem, który co prawda przebywa w kojcu, ale minimum trzy razy w ciągu dnia jest z niego wyprowadzany. Jeszcze tylko czapka z daszkiem na głowę, przeciwsłoneczne okulary i wychodzę na pobliską działkę gdzie mieszka Grot, który od trzech lat dba o moją kondycję podczas codziennych spacerów. Wchodzę na działkę i po raz kolejny podziwiam zachowanie psa. Miałem już kilka psów i każdy z nich okazywał radość na widok swojego pana a to szczekaniem a to radosnymi podskokami niecierpliwie oczekując na wyjście z kojca. Grot był zdecydowanym zaprzeczeniem tej tak rozumianej przeze mnie normalności. W kojcu był bardzo oszczędny w okazywaniu swoich emocji. Mogłem kilkakrotnie wchodzić i wychodzić z działki, a pies nigdy nie zaskomlał nie mówiąc już o szczekaniu.
Radość życia i niesamowitą energię ujawniał po przekroczeniu działkowej furtki. Był przecież płochaczem i te jego cechy były ze wszech miar pożądane.

Zakładam psu obrożę, przypinam smycz i wychodzimy z działki. Idziemy drogą między ogrodami, następnie ścieżką za ich ogrodzeniem w kierunku toru kolejowego. Z tej ścieżki korzystają mieszkańcy pobliskiego osiedla zatrudnieni w dwóch usytuowanych za torem firmach. Grot penetruje teren na tyle na ile pozwala mu długość smyczy. Nie mogę go uwolnić bo wiem, że na zakrzaczonym, od dawna nieczynnym międzytorzu bytują sarny. Przechodzimy ścieżką przez jedyny czynny tor kolejowy. Pobocze ścieżki porośnięte jest suchą, pożółkłą trawą. W pewnym momencie pies zaskomlał, odskoczył w bok, podkurczył przednią łapę i zaczął coś oszczekiwać. Trwało to kilka sekund, ale wystarczająco długo bym zauważył gada zanim znikł w trawie. Długość ok. 70 cm, barwa brązowa, na grzbiecie charakterystyczna zygzakowata, nieco ciemniejsza pręga. Niestety, nie miałem wątpliwości. To żmija, która wygrzewała się na słońcu. Pies nieopacznie na nią nadepnął, a ta w odruchu obronnym ukąsiła go w łapę.

Chwila konsternacji, przez głowę przebiegają szybkie myśli. Przypominają mi się słowa lekarza weterynarii – w przypadku ukąszenia psa w wietrznik, nie zdążysz z nim do lecznicy. W innym przypadku jest szansa. To był ten inny przypadek. Należało jak najszybciej udzielić
psu fachowej pomocy. Byłem ok. 1 km od domu, nie miałem przy sobie telefonu. Przecież jest 13-ty, ale nie piątek. Odpędzam złe myśli. Wiem, że należy maksymalnie ograniczyć możliwości ruchowe poszkodowanego. Biorę psa na ręce i niosę w kierunku domu. Po kilkudziesięciu metrach odpoczywam prowadząc go na smyczy. Ponownie biorę go na ręce by po kilku minutach znowu prowadzę na smyczy. Grot waży ponad 20 kg i nie jestem w stanie wyłącznie go nieść.

Po kilkunastu minutach jesteśmy w domu. Wszczynam alarm. Oboje z żoną chwytamy za telefony. Pies staje się osowiały, apatyczny, zaczyna się pokładać. Mój „rodzinny” lekarz weterynarii nie może pomóc, trudna sprawa – mówi. Kolejny, „namierzony” telefonicznie jest poza Lubskiem, żałuje ale nie pomoże. W lecznicach nie ma antidotum na jad żmii. Czas nagli. Żona telefonuje do znajomej farmaceutki, informuje ją o sytuacji, prosi o pomoc. Po kilku minutach odbieramy telefon z apteki. „Antidotum nigdzie nie znalazłam, ale lecznica p. Kowalczyka w Żarach ma dyżur, tam wam pomogą” – informuje farmaceuta. Pies coraz bardziej osowiały, nie wstaje. Bez zwłoki wsiadamy do samochodu i pędzimy do Żar. Po drodze telefonuję do zamieszkałego w Żarach prezesa koła, aby ustalić najkrótszą trasę dojazdu do lecznicy. Dobrze zrobiłem, gdyż prezes informuje mnie o koniecznym objeździe z powodu remontu ronda.

Wreszcie dojeżdżamy. Pełniąca dyżur dr. Małgorzata Krawiec już czeka na pacjenta. „Mieliśmy niedawno na leczeniu trzy pieski pokąsane przez jedną żmiję. Wszystkie przeżyły, będzie dobrze ” – pociesza. Grotowi aplikuje zastrzyki wzmacniające, podłącza kroplówkę. Pies leży spokojnie. Rozumie powagę sytuacji czy jest tak osłabiony – zastanawiam się. Powoli, kropla po kropli ubywa płynu w pojemniku. Stoję obok chorego, głaszczę jego jedwabistą sierść, będzie dobrze piesku, pocieszam bardziej siebie niż jego. Jak ten czas płynie. Minęły 2 godziny, pani doktor znacznie przedłuża dyżur, a w pojemniku jest jeszcze połowa zawartości. Dziękujemy za pomoc i decydujemy, że pozostałość podamy pieskowi w domu. Wracamy do Lubska. Chorego wnoszę do mieszkania i podłączam kroplówkę. Pies leży spokojnie. „Będzie dobrze” – brzmią mi w uszach słowa sympatycznej pani doktor.

Następne trzy dni to kontynuacja leczenia zakończonego sukcesem.
Będziesz żył PRZYJACIELU!

R.K.