„Nie godzi się żadnych zabobonów do myślistwa zażywać
jako to fuzją zamówić, zamówioną wodą w krzcielnicy przepuszczać na pewnych miejscach,
jako to pod figurą, szrut, kule lać, bo się do tego czart implikuje”.
Tak pisał w 1745 roku Benedykt Chmielowski w książce Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej scyencyej pełna.
Myśliwskie zabobony i przesądy przetrwały do dziś. Mimo że mamy wiek XXI, istnieją sobie nadal w dobie komputerów i podróży kosmicznych i czynią myśliwski żywot o wiele barwniejszym. Skąd się bierze ów fenomen kultywowania przesądów przez skądinąd nowoczesnych i oświeconych myśliwych? Rodowód zabobonów i przesądów myśliwskich związanych z polowaniem (które przecież — mimo wszystkich zmian i przeobrażeń— w swej istocie pozostało niezmienne) sięga początków ludzkości. Pierwotny myśliwy stykający się z tajemniczą, dziką przyrodą, pełen lęku przed nieznanym, wierzył niezbicie w moc sił nadprzyrodzonych. Trudno się więc dziwić, że chcąc je sobie zjednać, odprawiał różne czary i gusła, obwieszał się zwierzęcymi amuletami, wierzył w moc różnych ziół. Wszystkie te zabiegi miały łowach. Amuletami pierwotnego myśliwego były więc różne części upolowanych zwierząt takie jak pazury rysia, chroniące przed wszelkimi czarami, grandle jelenia, kawałki rogu (z których wykonywano naszyjniki) czy też — stanowiąca szczególnie poszukiwany amulet — chrząstka z serca jelenia, mająca kształt krzyża. Obyczaj ten przetrwał przez wieki, a na cześć św. Huberta nazwano ową chrząstkę kostką św. Huberta. Mijały wieki, zmieniały się sposoby polowania, zmieniały się też związane z nimi przesądy. Do dziś wiadomo, że: ,,myśliwy strzela, a Pan Bóg kule nosi”. Tak więc kule i glot (jak dawniej nazywano drobny śrut) należało lać albo na bobkach kozicy — to przepis dla górali — albo też na święconej pszenicy. Oba te sposoby, choć może niezbyt wygodne, zapewniały jednak stuprocentową skuteczność takiego wyrobu. O poprawę celności broni, od czasu jej wynalezienia, starali się rusznikarze, a zupełnie niezależnie od nich, to samo robili domorośli czarownicy. Przepisy tych ostatnich były bardzo cenione: „Gwarancją celności było włożenie między kolbę a lufę warstewki młodych liści grochowych, ale… tylko takich, które pochodziły z zasadzonych przez myśliwego trzech ziaren grochu, w paszczy węża, na rozstajnych drogach”.
Należało też dbać, aby broń nie utraciła zdobytej z takim trudem celności, a było o to bardzo łatwo: wystarczyło położyć ją na łóżku niewieścim, powiesić obok kobiecego fartucha, albo postawić koło miotły i wszystko przepadło. Strzelby trzeba było przede wszystkim strzec od rzucenia nań uroków. Szansę udanych łowów wzrastają niepomiernie, gdy w lesie jest dużo zwierzyny, nic więc dziwnego, że starano się ściągać ją do ostępu wszelkimi dostępnymi metodami, należało więc :„Wymieszać w nocniku mocz z wodą spod śledzi, sokiem brzozowym, leszczynowym i osikowym, dodać sadzy, kamfory, popiołu z ogona jelenia oraz soli — miksturę ona przetrzymać przez dwie niedziele — a następnie wraz z naczyniem zakopać w środku ostępu, do którego zwierza chciało się zwabić”. W XVI wieku, gdy chciano zapolować na rysia, stosowano taką metodę: ustawiano przy wodopoju rysi naczynia z przednim winem (optimum vinum), na które „koczur” miał się złakomić, a gdy napił się zdrowo, zasypiał tak twardo, że bez trudu można go było dostać. Wiadomo, że czas w oczekiwaniu na przyjście zwierzyny dłuży się bardzo i niejeden już myśliwy przespał tę chwilę — przezorny więc średniowieczny łowczy zabierał ze sobą na czaty woreczek z jeleniej skóry, w którym chował zasuszone żabie oczy owinięte ,,ciałkiem słowiczym”; tak zaopatrzony mógł noc przesiedzieć całkiem rześki.
Ks. Jan z Przeworska w swoim kazaniu z 1593 roku opowiada, że, „są myśliwce czarowniki, którzy innym psują ruśnice, a gdy raz przeklęty bies był w ruśnicy, którą przejeżdżający kapłan przeżegnał, bies nie czekając dokończenia krzyża aby uciec, rurę roztrzaskał. Był znowu raz bies w jeleniej skórze, a kiedy przeżegnano zamieniał się w kupę nawozu”.
Jednym z najbardziej zabobonnych myśliwych w naszej historii był książę Hieronim Florian Radziwiłł żyjący w pierwszej połowie XVIII wieku. W licznych, pozostałych po nim pożółkłych rękopisach, znajdujemy całe stronice zapełnione ,,arkanami” przeciw złym duchom i czarom. A że książę był również zapalonym myśliwym, roi się tam od opisów myśliwskich czarów i zabobonów. Możemy m.in. przeczytać: „Aby najbardziej rączy chart nie dogonił zająca, powinien myśliwy pierwszy kamień, który ujrzał jadąc konno, przewrócić na drugą stronę”. „Gdy kto żołądek jeleni upiecze lub spali, dodawszy do tego kilka kropel menstruacji i to rozrzuci w rewirze, wówczas żaden myśliwy polujący w tym dniu szczęścia zupełnie miał nie będzie”. „Gdy kto zakadzi w puszczy liparem, wówczas zgromadzi się w pobliżu wszelaki zwierz, nie tylko z własnej, ale i z sąsiedniej puszczy”.
Na wszystkie zaś niebezpieczeństwa mogące czyhać na myśliwca, przesądny chorąży litewski miał taki oto sposób: „Wstając rano należy splunąć w prawą rękę, a następnie w prawy but”. I jak tu się dziwić, że niewielu było takich, którzy lubili księcia i byli skłonni uścisnąć mu prawicę. Jeszcze niewiele ponad sto lat temu marzeniem każdego myśliwego było posiadanie broni z brandem. Cóż to było takiego? Otóż był brand zimny i gorący. Pierwszy z nich uzyskiwało się w następujący sposób: ,,Nabij lufę żmiją, pozostaw ją w lufie kilka godzin, a potem strzel w pień starego dębu”. Tak przygotowana broń, z zimnym brandem, biła dalej i ostrzej. Chcąc uzyskać gorący brand trzeba się było bardziej natrudzić:
„Do nie nabitej strzelby włóż żywego padalca. Lufę zatkaj i odczekaj pełną dobę. Po tym czasie padalca wyjmij, nabij lufę prochem, potem padalcem, a następnie wystrzel w powietrze, na drogach krzyżowych”.
Zabiegi takie opłacały się jednak, gdyż broń uzyskiwała w ten sposób nie tylko lepszą celność, zwłaszcza w ciemności, ale co najważniejsze — każda rana zadana z niej była śmiertelna. Nic więc dziwnego, że zalecano wszystkim wybierającym się na niedźwiedzie, dzika czy wilka, tak właśnie przygotować broń. Cóż z tego, kiedy zawsze mógł trafić się jakiś zazdrosny czy wrogo nastawiony osobnik i rzucić na broń czary. Dlatego też trzeba było się przed nim strzec.
Należało na przykład dobrze pilnować używanych do czyszczenia szmat. Gdyby bowiem dostały się one w ręce zazdrośnika, mógłby on włożyć je do dziupli starego drzewa i wtedy z czyszczonej nimi broni nie można byłoby już nigdy trafić do celu. Na takie czary był też inny sposób — należało wybierając się na polowanie, włożyć do kieszeni złotą monetę i wtedy nie mogły one myśliwego dosięgnąć. I chyba właśnie tym, że nasza dzisiejsza złotówka jest złota tylko z nazwy, tłumaczyć należy fakt, że współczesny myśliwy na wszelki wypadek, przed polowaniem nie pozwala nikomu dotykać swojej broni. Najlepszym jednak lekarstwem na rzucone na broń uroki jest: „plunąć na strzelbę i położyć ją na ziemi, a matka ziemia czary wyciągnie”.
Zygmunt Gloger o myśliwskich czarach tak pisze: „Opowiadano sobie w Polsce, że strzelcy, którzy duszę diabłu zapiszą, mają moc w każdej chwili, nie widząc wcale zwierza, po każdym wystrzale, dostać jakiego zechcą. Tak miało się zdarzyć jednemu z legionistów naszych, gdy z Włoch wróciwszy, zanocował u gajowego w Puszczy Myszynieckiej. Gajowy, chcąc uraczyć gościa i starego kuma, a nic w domu na razie nie mając, stanął przy kominie i weń strzelił. Za pierwszym razem spadły z czarnej czeluści 4 kuropatwy, za drugim — zając, a za trzecim zwalił się tęgi rogacz. Legionista z przerażeniem ujrzał pierwszy raz w życiu takie łowy, tem bardziej, że po każdym strzale słyszał w kominie śmiech szatański. Ale gdy zakosztował potem smacznie upieczonej zwierzyny i zakropił gorącym, z miodu i wódki uwarzonym krupnikiem, uściskał gajowego i dopiero po jego śmierci opowiadał o tym zdarzeniu”.
Jak pisali w XIX w. badacze folkloru, Gołębiowski i Wójcicki: Wystrzegać się powinni myśliwi kłamstwa, gdy się pali świeca, bo łój na ich stronę spływać zacznie, a wkrótce uganiając się za zwierzem karku nadkręcą”. Często dziś nie zdajemy sobie sprawy, skąd bierze się ten czy inny zwyczaj. Weźmy na przykład zbiórkę myśliwych przed polowaniem: zawsze, o ile łowczy nie zarządzi inaczej, myśliwi samorzutnie ustawiają się w kręgu, a nawet gdy zbierają się w szeregu, to jego oba końce mają tendencję do zaokrąglania się. Owa tendencja to tkwiący w naszej podświadomości, głęboko zakorzeniony zwyczaj pierwotnych łowców, którzy przed rozpoczęciem łowów ustawiali się w rytualnym kręgu.
Kończąc rozważania o przesądach myśliwskich przytoczę jeszcze fragment gawędy Jerzego Groblewskiego O kolanku, pustych wiadrach i broni co sama strzela. „Chciałem wspomnieć jeszcze jeden myśliwski obyczaj i opowiedzieć przypadek, który będzie ostatnim gwoździem do trumny wrogów przesądu. Wiadomo powszechnie, że gdy raz wybraliśmy się do lasu i zatrzasnęli za sobą drzwi mieszkania, nie należy, broń Boże, wracać nawet dla najważniejszych powodów. Przestrzegam święcie tego przesądu, a że jestem z natury roztargniony i często czegoś zapominam, zdarza się, że idę do lasu bez… jedzenia, bez lornetki, bez kapelusza, a czasami nawet bez… strzelby. Tego pamiętnego dnia uszedłem zaledwie sto kroków i z przerażeniem stwierdziłem, iż nie wziąłem ze sobą ani jednego naboju. Na nic się zdało rozpaczliwe przeszukiwanie wszystkich kieszeni — naboje zostały w domu na stole. Wierny jednak swej zasadzie, ruszyłem dalej, wierząc, że św. Hubert wynagrodzi sowicie moją stałość przekonań. No i nie uszedłem nawet kilometra, gdy w pierwszej buczynie ujrzałem ogromnego odyńca, którego daremnie tropiłem od wielu dni. Kroczył sobie wolno pomiędzy bukami, szturchając raz po raz, jakby od niechcenia, tabakierką w ściółkę. Odległość między nami nie przekraczała pięćdziesięciu metrów — serce ścisnęło mi się boleśnie na myśl o leżących w domu na stole nabojach. Nie mogłem jednak powstrzymać się, żeby chociaż nie zmierzyć do upragnionego zwierza. Złożyłem się więc powoli prowadziłem go na muszce, a w pewnym momencie bezwiednie położyłem palec na spuście. Ku mojemu osłupieniu — strzelba wypaliła, a odyniec, ugodzony śmiertelnie za uchem, znieruchomiał na miejscu!Złośliwi powiedzą, że widocznie nie rozładowałem broni wracając poprzedniego dnia z lasu, ja jednak upieram się przy tym, że według znanego ogólnie przesądu, każda strzelba raz do roku sama strzela…”
Opracowano na podstawie: Tradycje i zwyczaje łowieckie, Marek Piotr Krzemień, Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1990r.