Szczęście w nieszczęściu

Tegoroczne lato nie odpuszczało. Temperatury w granicach 35 stopni stały się normą. Rozgrzana, wysuszona niemiłosiernie ziemia i wszystko co na niej rosło z utęsknieniem czekało na deszcz.

Niedziela 13 września godz. 14.30. Mimo lejącego się z nieba żaru muszę wyjść z psem, który co prawda przebywa w kojcu, ale minimum trzy razy w ciągu dnia jest z niego wyprowadzany. Jeszcze tylko czapka z daszkiem na głowę, przeciwsłoneczne okulary i wychodzę na pobliską działkę gdzie mieszka Grot, który od trzech lat dba o moją kondycję podczas codziennych spacerów. Wchodzę na działkę i po raz kolejny podziwiam zachowanie psa. Miałem już kilka psów i każdy z nich okazywał radość na widok swojego pana a to szczekaniem a to radosnymi podskokami niecierpliwie oczekując na wyjście z kojca. Grot był zdecydowanym zaprzeczeniem tej tak rozumianej przeze mnie normalności. W kojcu był bardzo oszczędny w okazywaniu swoich emocji. Mogłem kilkakrotnie wchodzić i wychodzić z działki, a pies nigdy nie zaskomlał nie mówiąc już o szczekaniu.
Radość życia i niesamowitą energię ujawniał po przekroczeniu działkowej furtki. Był przecież płochaczem i te jego cechy były ze wszech miar pożądane.

Zakładam psu obrożę, przypinam smycz i wychodzimy z działki. Idziemy drogą między ogrodami, następnie ścieżką za ich ogrodzeniem w kierunku toru kolejowego. Z tej ścieżki korzystają mieszkańcy pobliskiego osiedla zatrudnieni w dwóch usytuowanych za torem firmach. Grot penetruje teren na tyle na ile pozwala mu długość smyczy. Nie mogę go uwolnić bo wiem, że na zakrzaczonym, od dawna nieczynnym międzytorzu bytują sarny. Przechodzimy ścieżką przez jedyny czynny tor kolejowy. Pobocze ścieżki porośnięte jest suchą, pożółkłą trawą. W pewnym momencie pies zaskomlał, odskoczył w bok, podkurczył przednią łapę i zaczął coś oszczekiwać. Trwało to kilka sekund, ale wystarczająco długo bym zauważył gada zanim znikł w trawie. Długość ok. 70 cm, barwa brązowa, na grzbiecie charakterystyczna zygzakowata, nieco ciemniejsza pręga. Niestety, nie miałem wątpliwości. To żmija, która wygrzewała się na słońcu. Pies nieopacznie na nią nadepnął, a ta w odruchu obronnym ukąsiła go w łapę.

Chwila konsternacji, przez głowę przebiegają szybkie myśli. Przypominają mi się słowa lekarza weterynarii – w przypadku ukąszenia psa w wietrznik, nie zdążysz z nim do lecznicy. W innym przypadku jest szansa. To był ten inny przypadek. Należało jak najszybciej udzielić
psu fachowej pomocy. Byłem ok. 1 km od domu, nie miałem przy sobie telefonu. Przecież jest 13-ty, ale nie piątek. Odpędzam złe myśli. Wiem, że należy maksymalnie ograniczyć możliwości ruchowe poszkodowanego. Biorę psa na ręce i niosę w kierunku domu. Po kilkudziesięciu metrach odpoczywam prowadząc go na smyczy. Ponownie biorę go na ręce by po kilku minutach znowu prowadzę na smyczy. Grot waży ponad 20 kg i nie jestem w stanie wyłącznie go nieść.

Po kilkunastu minutach jesteśmy w domu. Wszczynam alarm. Oboje z żoną chwytamy za telefony. Pies staje się osowiały, apatyczny, zaczyna się pokładać. Mój „rodzinny” lekarz weterynarii nie może pomóc, trudna sprawa – mówi. Kolejny, „namierzony” telefonicznie jest poza Lubskiem, żałuje ale nie pomoże. W lecznicach nie ma antidotum na jad żmii. Czas nagli. Żona telefonuje do znajomej farmaceutki, informuje ją o sytuacji, prosi o pomoc. Po kilku minutach odbieramy telefon z apteki. „Antidotum nigdzie nie znalazłam, ale lecznica p. Kowalczyka w Żarach ma dyżur, tam wam pomogą” – informuje farmaceuta. Pies coraz bardziej osowiały, nie wstaje. Bez zwłoki wsiadamy do samochodu i pędzimy do Żar. Po drodze telefonuję do zamieszkałego w Żarach prezesa koła, aby ustalić najkrótszą trasę dojazdu do lecznicy. Dobrze zrobiłem, gdyż prezes informuje mnie o koniecznym objeździe z powodu remontu ronda.

Wreszcie dojeżdżamy. Pełniąca dyżur dr. Małgorzata Krawiec już czeka na pacjenta. „Mieliśmy niedawno na leczeniu trzy pieski pokąsane przez jedną żmiję. Wszystkie przeżyły, będzie dobrze ” – pociesza. Grotowi aplikuje zastrzyki wzmacniające, podłącza kroplówkę. Pies leży spokojnie. Rozumie powagę sytuacji czy jest tak osłabiony – zastanawiam się. Powoli, kropla po kropli ubywa płynu w pojemniku. Stoję obok chorego, głaszczę jego jedwabistą sierść, będzie dobrze piesku, pocieszam bardziej siebie niż jego. Jak ten czas płynie. Minęły 2 godziny, pani doktor znacznie przedłuża dyżur, a w pojemniku jest jeszcze połowa zawartości. Dziękujemy za pomoc i decydujemy, że pozostałość podamy pieskowi w domu. Wracamy do Lubska. Chorego wnoszę do mieszkania i podłączam kroplówkę. Pies leży spokojnie. „Będzie dobrze” – brzmią mi w uszach słowa sympatycznej pani doktor.

Następne trzy dni to kontynuacja leczenia zakończonego sukcesem.
Będziesz żył PRZYJACIELU!

R.K.